Długo mi się wydawało, że lubię wnętrza ogarnięte. Bez zbędnych gratów, soli do kąpieli nad sedesem i wystawek na kuchennym blacie. Długo mi się wydawało, że tak jest ładniej, łatwiej i że właśnie to do mnie pasuje. Wiecie jednak, do jakiego wniosku ostatnio doszłam? Że to nie graty i wystawki są dla mnie problemem, lecz ich wątpliwa uroda. Bo wyszło na to, że gdy zamiast zakurzonej soli do kąpieli nad sedesem pojawiają się kwiatki, tak zagospodarowana przestrzeń nagle mi nie przeszkadza. Co więcej, od patrzenia na nią ogarnia mnie błogostan.
Bez obaw, dalej jestem sobą i pewnych zasad nie zmienię. Nadal nie chcę utonąć w nadmiarze przedmiotów i nadal staram się kupować dopiero wtedy, gdy się czegoś z domu pozbędę. Trzymam się list zakupowych i wolę cieszyć się wolnymi chwilami, niż dniami i nocami pracować na nową kanapę czy dwudziestą poduszkę. W ramach oszczędności wprowadziłam system, w którym nowe zakupy finansuję z budżetu uzyskanego ze sprzedaży rzeczy zbędnych. Krótka to smycz, ale nader skuteczna.
Jak wiecie, przymierzam się do zmian w kuchni – nadal szukam ładnego i funkcjonalnego rozwiązania, które pozwoli mi się pozbyć górnej zabudowy, wyeksponować to, co ładne i schować wszystko, czego nie chcę mieć na co dzień na widoku. A gdy zaczynam myśleć o kuchni, już niedaleko do refleksji na temat salonu, łazienki czy pokoju Anki. Tej machiny nie da się zatrzymać. Myśli ciągle kotłują się w głowie, a ja, szukając inspiracji, staram się nie kierować pierwszych kroków w stronę Pinterestu, lecz w kierunku moich ulubionych zakątków we własnym domu. Bo to one mi powiedzą, czego mi tak naprawdę trzeba.
No i z tym już dyskutować się nie da. Że wizualny minimalizm jest mi daleki, wiadomo było od dawna. Ale że najbardziej lubię zakątki nieco zagracone, wręcz liźnięte estetycznym chaosem, to dla mnie zupełna nowość. Czy to możliwe, że do tej pory tylko mi się wydawało, że znam swoje upodobania? A może po prostu one się w międzyczasie zmieniły? Z pewnością w ostatnich latach zmieniłam się ja. Anka kazała mi wrzucić na luz. Bo nie ma sensu zacierać śladów życia i ciągle odkładać wszystkiego na miejsce. Nadal bardzo sobie cenię porządek, ale wychodzi też na to, że lubię, gdy coś się dzieje, gdy widać, że ktoś tu mieszka. Lubię mój mural w sypialni. Lubię, gdy na stole w kuchni Anka gromadzi skarby jesieni, nawet jeśli muszę je przesuwać za każdym razem, gdy chcę popracować. Lubię moje biuro z otwartymi półkami i lubię, gdy lodówka mówi, czym żyje moja rodzina. Lubię książki na widoku (ale regularnie je segreguję i puszczam w świat te, do których na pewno nie wrócę) i lubię ankowe torebki dyndające na klamce, chociaż uważam, że Młoda ma ich za dużo (ale z drugiej strony ją rozumiem, bo też spośród tych nie umiałabym wybrać). Spoglądam jeszcze raz na zdjęcia moich ulubionych zakątków i widzę, że w tych ciasnych kadrach wiele się mieści. Jednak patrząc szerzej, biorąc pod uwagę niemałą przestrzeń, białe podłogi i większość ścian białych, mogę powiedzieć, że nie czuję się wizualnie przytłoczona. Wręcz przeciwnie, te proporcje są dla mnie idealne. Nadal jestem trochę zaskoczona, ale dobrze mi z tym nowym odkryciem.
A jak to wygląda u Was? Lubicie wystawki i otwarte półki, czy wolicie mocno ogarniętą przestrzeń? A może też złapaliście się na tym, że Wasze upodobania nagle się zmieniły? Chętnie poczytam o Waszych gustach i doświadczeniach w komentarzach. A tymczasem życzę Wam baardzo słonecznego weekendu!
Artykuł Pożegnanie z minimalizmem? pochodzi z serwisu Happy Place.